Droga erunandelincë,


zgłosiłaś kilka zastrzeżeń do mojego ostatniego posta. Dzięki. Nie dziwię się, gdy mówisz, że na te pytania nikt Ci dotąd nie odpowiedział. Każdy z tematów, które wypunktowałaś, nadaje się na mały esej teologiczny. Jeśli ja decyduję się podjąć temat, to nie dlatego, że znam wszystkie odpowiedzi. Raczej dlatego, że szukanie odpowiedzi na takie pytania jest jednym z ciekawszych zajęć, jakie znam.

Po pierwsze, w ogóle nie jestem dobra i co tu udowadniać. O kochaniu kogokolwiek mowy nie ma.

Tu najpierw musimy zacząć od doprecyzowania pojęcia "dobra". Hasło "nie jesteś wystarczająco dobra" w moim tekście, podobnie jak w omawianej książce, dotyczy bycia dobrym w jakiejś dziedzinie, dosięgania (lub nie) do wysoko ustawionej poprzeczki. Może nie doprecyzowałam tego. Zdaje mi się, że akurat pod tym względem masz dość dużą pewność siebie. Gdy podejmujesz się czegoś, wysoko oceniasz swoje kompetencje, prawda? Tak przynajmniej brzmisz na blogu.

Rozumiem jednak, że Ty miałaś na myśli bycie (nie)dobrą moralnie. Kiedy indziej mówiłaś, że jesteś egoistką, mówisz też, że kiedyś byłaś głupia. Generalnie sporo pogardy w tym jest. Być może utożsamiasz złość, którą przeżywasz, z byciem złym człowiekiem. Być może wierzysz, jak przyjaciele Hioba, że skoro komuś (w tym przypadku Tobie) jest w życiu ciężko, to odbywa słuszną karę za swoje złe postępowanie. Jestem skłonna przyznać Ci rację, gdy mówisz, że to jest chyba inna wiara, na pewno nie chrześcijańska.

A z tym nie kochaniem nikogo? Daj spokój. A kto pisze w kółko o chorobie Taty? Kto biega w tę i nazad koło obojga rodziców, kto modli się za obcych ludzi w szpitalu? Może właśnie w tej dziedzinie stawiasz sobie poprzeczkę za wysoko: myślisz, że jak nie czujesz się w kochaniu całkowicie wolna i bezinteresowna, to to w ogóle nie jest miłość? A kto dokarmia ptaki nie tylko zimą? Nie ja.

Po drugie, jeśli Bóg stawia mnie w takiej historii, która ode mnie wymaga harówy ponad siły, to ja najmocniej przepraszam, ale kto ode mnie tej harówy wymaga, jeśli Bóg nie wymaga?

"Oddałaś się cała Panu Jezusowi i uwierzył ci" - pisał C. Marmion do jakiejś swojej duchowej córki. Znam ludzi, którzy potrafią bez skrupułów wymigać się od takiej harówy, jak Twoja. Ty ją przyjmujesz - dlaczego lub dla kogo? I zarazem fffkurzasz się, że dostałaś to, co zgodziłaś się przyjąć. Rozumiem złość wynikającą z bezsilności. Chciałabym pomóc Ci jakoś konkretnie, a nie tylko gadać, ale nie wiem jak.

Po trzecie, jak nie bać się Jego planów, jeśli już parę razy nas (mnie) nieźle załatwił? Bo jak nie On, to kto?

Jak wyżej. Poza tym jest jeszcze ktoś. Znana sprawa: gdy wymknął mu się Pierworodny, "odszedł rozpocząć walkę z resztą jej [Niewiasty] potomstwa" (Ap 12, 17).

Po czwarte, umarłby na krzyżu nawet gdybym ja nie istniała, więc co tu ma do tego jakaś miłość do mnie?

Niby mogłabyś nie istnieć, ale istniejesz. Przypadek? Niektórzy mówią, że to świeckie imię Boga. Nie ma takiej opcji, że mógłby umrzeć nie za Ciebie, bo nie ma takiej opcji, że mogłoby Cię w ogóle nie być. Moim zdaniem.

Po piąte, co mi z tego, że umarł na krzyżu, jeśli w moim życiu zupełnie Go nie widać? Ma mnie interesować tylko zbawienie po śmierci? A z życiem co? To tak, jakby dwa tysiące lat temu ktoś ci ostatni raz powiedział, że cię kocha - po tylu latach ma cię to jeszcze obchodzić, jeśli nie odezwał się w międzyczasie?

Odpowiem klasycznie: to, że Go nie dostrzegasz, nie znaczy, że Go nie ma w Twoim życiu. Bardzo lubię ten moment w J 20, kiedy Tomasz mówi do pozostałych apostołów, że jak nie dotknie ran Jezusa, nie uwierzy. A tydzień później Jezus przychodzi i odpowiada mu: No to dotknij. Pytanie za pięć punktów: Gdzie był Jezus, kiedy Tomasz mówił tamte słowa?

Jego obecność przejawia się na różne sposoby, nie zawsze subiektywnie odczuwalnie. W kontekście liturgii mówi się aż o czterech "miejscach" obecności Chrystusa (wiem, że wiesz): kapłan sprawujący sakramenty in persona Christi, wspólnota zebrana w Jego imię, Słowo, Eucharystia... Zaś Ewangelia mówi jeszcze o dość konkretnej Jego obecności w potrzebujących (Mt 25). No, tego ostatniego, to naprawdę masz pod dostatkiem. Wiem, to nie jest tak, jak sobie wymarzyłaś, ale to jest właśnie życie z Nim. 

Poza tym posłuchaj chociażby ludzi, którzy zaglądają na Twojego bloga i próbują okazywać Ci życzliwość. Ofiarują dobre słowo i modlitwę. Może liczyłaś na pocieszenie mistyczne, a jesteśmy tylko my. Sorry. 

Po szóste, teoria o niebrakowaniu niczego do szczęścia jest kiepska. Przecież nieustannie tyle nam do szczęścia brakuje. Poza tym, co to znaczy, że "jesteśmy z Bogiem"? Na ziemi nie da się z Nim być?

Nie rozumiem ostatniego pytania. Ja uważam, że da się, a odpowiedź jest wyżej. Natomiast jeśli chodzi o szczęście to, wiesz, on mówiąc Kazanie na Górze wywrócił starotestamentalne pojęcie szczęścia i błogosławieństwa. Według Niego szczęśliwy jest ten, komu właśnie wszystkiego brakuje do szczęścia rozumianego potocznie.

Tu kończę, bo traktat o szczęściu to jednak coś, czego w tym miejscu nie chciałabym zaczynać ;)

Być może uznasz, że wyrażam się zbyt płytko, zbyt ostro, zbyt lakonicznie, zbyt banalnie. Ale ja wiem, że mówię do baby konsekrowanej. Która zapewne i tak wie swoje. Która ma w życiu bardzo ciężko, owszem. Ale nie musi być przez to beznadziejnie. Wiesz?


Jakbyś mi jeszcze chciała wytknąć kolejne błędy w myśleniu, to śmiało, przyjmę na klatę :P

Pozdrawiam w Panu naszym



Do listu oprócz znaczka dołączam piosenkę Marka Andrzejewskiego Jak listy.
Sentymentalnie do bólu. A niech!


Komentarze

  1. nie wiem, mam mówić na Pani, na Siostro czy w ogóle nie odnosić się do osoby twórczyni wpisu, a pisać o zjawisku ludzkiego życia generalnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem siostrą zakonną, ale proponuję prostą formę "ty".

      Usuń
  2. ok, przepraszam, system w moim komputerze przypisał ci na moim blogu post kogoś innego (anonimowego), stąd problem. ja używam (i oczekuję) przyjętej w sieci formy "ty", ale ktoś może chcieć innej formy.

    sekcja 1:
    1. kompetencje - tak, uważam, że jestem wystarczająco kompetentna i pod tym względem nie mam problemu "not good enough". Myślę, że precyzyjniej by bylo nazwać problem "not efficient/competent enough". Ale to sugestia do amerykanskich autorów raczej.
    2. oczywiście, że nie jestem dobra moralnie.
    3. wszystko zależy od definicji miłości. Jeśli "miłością" jest (automatyczne) spełnianie przykazań, jest ok.

    sekcja 2:
    1. Pytanie: jeśli Bóg stawia mnie w takiej historii, która ode mnie wymaga harówy ponad siły, to ja najmocniej przepraszam, ale kto ode mnie tej harówy wymaga, jeśli Bóg nie wymaga? - pozostaje aktualne i nieodpowiedziane.
    2. wiem, że jestem Jego własnością i Ma prawo zrobić ze mną cokolwiek, ok. ale to ciagle On - właśnie.
    3. dlaczego albo dla kogo -może być wiele odpowiedzi. Od najprostszej: za karę dla siebie (która, jak uważam, mi się należy), przez: bo chcę zarobić na miłość aż do: bo tak trzeba/bo to jest moralnie dobre.

    sekcja 3:
    1. jak wyżej w tym komentarzu, sekcja druga pkt 1 i 2)
    2. ale czy Bóg nie pozwala czasem tej gnidzie na trochę za dużo? i czy to nie jest czasem zalożenie, że to ten ogoniasty mi pisze historię - co jest nieprawdą?

    sekcja 4:
    jakoś mi specjalnie na istnieniu nie zależy.

    sekcja 5:
    1. odpowiedź za 5 pkt: wszędzie Był, bo Jest Bogiem. Mam 5 pkt?
    2. jeśli to ma przełożenie na "jeśli jest wszędzie, to w moim życiu też" - ok, jakoś tam Jest, Jest Transcendentny, tak? Ale mi to nie wystarcza. nie wiem jak wam.
    3. To jest pytanie, które zadałam gdzie indziej (i też nie dostalam odpowiedzi) - czy Bóg jest aż tak Inny od człowieka, że tak musi być, że Jego obecność musi być taka, ze jej nie ma, a Jego miłosć musi być aż tak inna od milosci, której chcemy/potrzebujemy, że On nas kocha, a my nie jesteśmy kochani?
    4. Co do "relacji" internetowych. Nie wiem, jak to napisać, nie chcę was urazić, naprawdę. wasza modlitwa jest dla Niego ważna i ma wielką wartość, i mam wyrzuty sumienia, ze was lekceważę (przy swiadomości hm specyfiki relacji internetowych, to kolejna kwestia). ale widze po moich dzieciach z domu dziecka, z porozbijanych rodzin - nie wystarczy. że ktokolwiek cię będzie kochał, tak naprawdę dzieciaki mają gdzieś całą milosc świata, jeśli nie kocha ich ktoś, kto jest dla nich ważny - matka, ojciec, chłopak, dziewczyna, ktoś, kogo oni kochają. Cala reszta może sobie ich kochac albo nie, mogę ich kochać ile chcę, jesli jestem dla nich kolejnym zwykłym człowiekiem jakich miliony w ich życiu, nie jest to zupełnie dla nich ważne i nie potrafi ich hm wyciagnąć ku dobru. Tak, doceniają mnie, czasem potrafią podziękować, ale taka milość - o ile to miłość - nie ma żadnej mocy nad ich życiem i w zasadzie to jest im obojętna, mogłoby równie dobrze jej nie być.
    Przepraszam urażonych, ale zobaczcie - czy nie jest tak? Zwlaszcza jeśli ktoś jest na krańcowym głodzie miłości?

    sekcja 6:
    1. co do Obecności patrz sekcja piąta punkt trzeci
    2. pisałam na moim blogu: zastanawialam się, czy nie chodzi o to, że inne jest teraz "szczęście" i "blogoslawieństwo", i może od kazania na górze być szczęśliwym i błogoslawionym to znaczy dostawać w d* aż wióry lecą, skoro nawet Bóg Sobie taką opcję Wybrał. ... no ale może faktycznie taka w tym logika. ma mi się zacząć podobać? i to się nazywa nawrócenie? I z grubsza polega na tym, że dostajesz w d* aż wióry lecą, i ci się to podoba, i nazywasz to, że jesteś kochany i to wszystko szczęście, błogosławieństwo i dzieje się z miłosci?
    i to jest chrześcijaństwo? ok, ale jak w to uwierzyć, jeśli to się kupy nie trzyma? przecież to jest nazywanie zła dobrem, przekleństwa błogosławieństwem? OK, Bóg to mógł zrobić z krzyżem, bo jest Bogiem, ale my?

    OdpowiedzUsuń
  3. Problem w tym, że chyba wychodzimy od zupełnie innego doświadczenia wewnętrznego. Nie wiem dlaczego, ale nigdy trudne sytuacje nie prowadziły mnie do zaprzeczenia dobroci Boga. Jakoś wiedziałam, że On jest dobry i mądry. Nawet jeśli kłóciłam się z Nim. Właśnie dlatego mogę się z Nim kłócić, bo wiem, że się nie rozgniewa.

    Co do znajomości internetowych - zgadzam się. Uważam, że na najbliższych należy się skupiać w życiu i nimi przejmować, to jasne, i w realu budować wspólnotę. Nie przeceniam relacji internetowych. Ale skoro w nie wchodzę, to nie po to, żeby nimi za chwilę wzgardzić.
    :)
    Póki co pozdrawiam, życzę Ci dobrego tygodnia a sama wracam do swojej czasoprzestrzeni.


    OdpowiedzUsuń
  4. no toż jak piszę, że ja nie znam żadnego Boga i nigdy Go nie spotkałam, to wszyscy się dziwą. Wierzę, ze Jest, ale jaki Jest? Skąd mam wiedzieć, że Jest Dobry? Z Biblii i Katechizmu? OK, mogę próbować w to wierzyć, ok, ale w takiej historii nie wiem jakim cudem i jakimi silami mialabym podejmowac wysilek aż takiej suchej wiary.

    Nie wiem, niewchodzenie w relacje ma polegać na nieodpisywaniu? moim zdaniem zamienienie kilku słów i zadanie pytań to nie jest wchodzenie w relację. Inaczej musiałabym mieć relacje ze wszystkimi ankieterami na ulicy? Z wszystkimi ksieżmi, których o coś pytam w konfesjonale?

    a problem Kościoła jest taki, że ludzie Kościoła, wychodząc od swojego zupelnie innego doświadczenia wewnętrznego, zupelnie nie umieją odpowiadac na pytania ludziom z tych Franciszkowych peryferii, bez żadnych wewnętrznych doświadczeń. I dopóki to się nie zmieni, z nowej i jakiejkolwiek ewangelizacji nici, proszę Państwa. Bo ja się ciągle czuję nieodpowiedziana. A swoich doświadczeń nie zmienie raczej...

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak ogólnie nie dziwi mnie, że są ludzie, którzy Boga nigdy nie spotkali. Zdumiewa mnie, kiedy deklaruje to osoba konsekrowana. Naprawdę dziwi Cię moje zdziwienie?

    Wiem, że moje odpowiedzi Cię nie satysfakcjonują, widzę. Pewnie będę wracać do tych tematów, ale to wciąż będzie coś, co wynika z mojego doświadczenia i co mnie przekonuje. Jeśli chcesz poszukać swoich odpowiedzi, adekwatnych do Twojej sytuacji, to lepiej to robić z kimś, kto Cię dobrze zna, poznał Twoją historię, drogę wiary, motywacje, przyczyny takiego a nie innego obrazu Boga i samej siebie, Twoje trudności. Normalnie taką rolę pełni kierownik duchowy, jeśli go nie masz, to warto poszukać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie mam i nie znam nikogo, kto by się odważy wejść w taką rolę.

      ja se dam radę, jakoś wyżyję do samej śmierci, trudno. :P większy problem widzę w tym, co napisałam: że widzę, jak moje dzieciaki, poranione i polamane, pytają dokladnie jak ja teraz, a ludzie ewangelizujący ich umieją tylko w kółko powtarzać, że Bóg jest dobry i odwolywać się do jakichś swoich doświadczeń, które dla tych dzieciaków są abstrakcją... nie tędy droga.

      jakaś droga jest, ale jaka? nie wiem. nie umiem jej znaleźć ani dla siebie, ani dla nich.

      na terapii mi mówili, że jasne postawienie problemu/pytania jest rozwiązaniem problemu :P, widzę, że nie jest. doszłam do tego, że stawiam pytania jasno, konkretnie - dzieciaki tego nie umieją, wiem. a i tak nie jestem o krok bliżej do odpowiedzi.

      PS. Jak słysze teksty typu : Zdumiewa mnie, kiedy deklaruje to osoba konsekrowana. Naprawdę dziwi Cię moje zdziwienie? to zawsze mam ochotę żałować tej konsekracji. lepiej jest być nikim? szmatom przynajmniej nikt się nie dziwi?

      Usuń
    2. A to tylko takie dwie opcje widzisz? Albo konsekracja albo "szmata"? To pojechałaś po bandzie. Ostro.

      Moje zdziwienie nie jest zarzutem. Jest zdziwieniem. Przepraszam, jeśli jest to dla Ciebie obraźliwe. Konsekracja wiąże człowieka z Chrystusem. Związać się z kimś, kogo się nigdy nie spotkało? Widocznie można, skoro tak mówisz. Ok, już nie będę się dziwić.

      Szczerze: nigdy nie próbowałam być ewangelizatorem. Nie wiem, jak się to robi. To co umiem to: być, słuchać, towarzyszyć, dzielić się doświadczeniem. Tyle.

      Usuń
    3. pewnie jest parę innych opcji, ale ja bym chyba tak skończyła. Nie jest obraźliwe, ale coś strasznie rani. nie wiem co.
      oczywiście, ze można, miliony kobiet na całym świecie tak robi, jeszcze wiecej tak robiło. i wiele zależy od definicji słowa "znać". Naprawdę nie rozumiem, co to znaczy "doświadczenie Boga", kiedy mnie katechizowali, nie istniało takie pojęcie. o Bogu trzeba było coś wiedzieć, na ile to mozliwe, ze swiadomością, że to bardzo niewielkie coś wobec Całości, i żyć według przykazań, i to było wszystko. nikt mi żadnych doswiadczeń nie kazal mieć, nie wymagal, nie oczekiwał, nie spodziewal się, że je mam.

      no wlaśnie problem z tą calkowitą odmiennoscią doświadczeń. Nie wiem, jakby przyszedl ktoś i zaczął ci opowiadać, że on ma doświadczenie, ze słońce jest fioletowe albo że woda płynie z dołu do góry. Nie chodzi mi o informacje ani o wiarę, tylko właśnie o te całe doświadczenia. Jak ja mam to przyjąć, kiedy całe moje doświadczenie wie inaczej? Mogę ignorować moje doświadczenie i odrzucić je, i żyć tylko "na wierze", ok - chociaż to jest kosmos i ja mogę ewentualnie próbować, moje dzieciaki pewnie już nie dadzą rady, wyśmieją takie świadectwa i odrzucą je od razu... jak w Atenach Pawła wtedy. Jakie zmartwychwstanie, tak?
      No to tutaj: ale chwila, jaka milość?

      Ja pewnie jeszcze trochę pofikam i zgodze się żyć na tej wierze i na niczym więcej, ale jak dotrzeć do nich?

      Usuń
  6. Monika, z mojej strony szacun, za to co powyżej, dla mnie jesteś wielka i odważna, brawo! :)

    Hmm...a może to? http://kpalys.blogspot.com/2017/02/kogut-i-orze.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, dobry człowieku, przyjemnie by mi było przyznać Ci rację, ale sądzę, że to jednak nie jest analogiczna historia. :) A w sumie... i tak mi przyjemnie. :)

      Usuń

Prześlij komentarz