Zrób prawo jazdy, mówili...

Zagrzmiało. Zaraz będzie lać.
- A ja muszę dojść na przystanek.
- Oj, faktycznie.
- Najwyżej mnie zawieziesz.
- Ha ha.

Chociaż właściwie... - Pomyślę.

W sumie to dobry moment, żeby zacząć: wszyscy w kościele - przynajmniej nie będzie kibiców. Gdzie kluczyki? Są. Pierwszy przeszkoda pokonana.

Teraz pewnie trzeba piknąć jakimś guzikiem. Może tym? Znowu punkt dla mnie.

Wsiadam, gorąco. Przekręcam raz kluczyk, otwieram okno. Odpalam silnik. Wciskam jeden z dwóch pedałów i ryk silnika oznajmia mi, że to nie hamulec. Aha. Wciskam ten drugi i wrzucam wsteczny bieg. Po chwili kolejny sukces: stoimy we właściwą stronę.

Wychodzi S. z wielką walizą. Sporo za wcześnie nawet jak na piesze przejście do przystanku, ale chce tam dotrzeć zanim zacznie lać.
- Chodź! - wołam i macham. - Chodź! Zawiozę cię!
- Naprawdę?!

Ładuje walizę na tylne siedzenie, siebie na przednie i ruszamy.
- Nie zapięłaś pasów.
Puszczam kierownicę, zapinam pasy. Jedziemy.

Żeby tylko nic mi nie wyjechało, żeby tylko nic mi nie wyjechało. Pusto. Wyjeżdżam z bramy i śmiało gnam czterdziestką. Dojeżdżam, parkuję, zaczyna lać, wysiadamy, biegniemy na drugą stronę ulicy, na przystanek. Zerkam na zaparkowany samochód, hm, mistrzostwo świata to to nie jest, ale co tam. Cieszę się, że uratowałam siostrę przed burzą i ulewą. Patrzę na samoch...
- Nie zamknęłam okna!
- Nie napada, tam jest taka wypustka.
Akurat. Patrzę jak deszcz zacina prosto w otwarte okno. Gadamy jeszcze chwilę. Deszcz ustaje.
- Dobra, wracam.
Żegnamy się i biegnę na drugą stronę ulicy, jeszcze trochę pada. Otwieram drzwi i gapię się na siedzenie kierowcy.
- Co, mokro?! - woła S. spod wiaty.

Otwieram bagażnik - kolejny sukces. Znajduję kocyk, to chyba jednak jest mój dobry dzień. Kładę kocyk na mokrym siedzeniu. Wsiadając zauważam włącznik świateł. Przypominam sobie, że wiem, jak go użyć. Odpalam. Chcę zamknąć okno obok kierowcy, ale otwieram tylne. Co się robi z tym guzikiem? Aha. Zamykam tylne. Przymykam przednie.

Cofam. Coś słabo widać. Jak się włącza wycieraczki? Tak? Nie. Tak? Nie. Tak? Jest! Przepuszczam kilka aut i wyjeżdżam na ulicę. Rozpędzam się do pięćdziesięciu, no co, teren zabudowany. Zwalniam, bo zakręt. Za zakrętem muszę skręcić w lewo. Żeby tylko nic nie jechało z naprzeciwka, żeby tylko nic nie jechało... Wjeżdżam w bramę, podjeżdżam pod dom, parkuję tyłem. Wrzucam luz, domykam okna, gaszę silnik. Coś pika. Światła. O, jakie mądre. Wyłączam światła. Wysiadam, kocyk z siedzenia wrzucam na zagłówek, żeby siedzenie sobie schło, idę.

Ej, chyba trochę przyblokowałam samochód obok. Wracam. Kładę kocyk na siedzenie, wsiadam, odpalam, podjeżdżam kawałek, gaszę, wysiadam, kocyk wrzucam na zagłówek. Odnoszę kluczyki.

W kościele właśnie trwa adoracja, po niej będą nieszpory, więc łapię brewiarz i pelerynę. Przechodzę obok samochodu. Czy ja go aby zamknęłam? Ups.

Idę po kluczyki. Pikam pilotem. On mruga do mnie niczym stary znajomy: już wszystko w porządku. Odnoszę kluczyki.

Wysyłam SMS do S.: "Dojechałam". Idę do kościoła. Snuję ostatnią refleksję rekolekcyjną: "Zrób prawo jazdy, mówili. To tak ułatwia życie, mówili."

Po nieszporach odbieram SMS od S.: "A mi bus się nie zatrzymał..."

Wróciła pieszo. Witamy się.




Komentarze

  1. Dobrze, że w Z taki mały ruch ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwłaszcza w momentach strategicznych (jak wyskakiwanie z bramy lub trafienie w nią) ma to znaczenie, wiesz... ;)

      Usuń
  2. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz