Na świecie żyje mnóstwo smutnych, zmęczonych ludzi. Skrępowanych i przygnębionych mniej lub bardziej uzasadnionym poczuciem, że nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Niekiedy poddaję się i do nich dołączam.
Jennie Allen przedstawia kilka kobiet ze swojego najbliższego otoczenia:
Bekah prowadzi obozy szkoleniowe oraz treningi dla sąsiadów i przyjaciół, pomagając im także w walce z rakiem i podczas trudnych rozwodów. Często ma możliwość opowiadać o Chrystusie, ale cały czas zastanawia się, czy to, co robi, jest wystarczająco ważne.
Laura nieustannie lokuje się w czołówce najlepszych sprzedawców Noonday Collection, ale po powrocie do domu martwi się, czy jest wystarczająco towarzyska, aby zajmować się sprzedażą.
Sarah przeszła poważny udar i większość czasu spędza na rehabilitacji, ponownie ucząc się mówić, czytać i chodzić. A jednak udało się jej znaleźć sposób, aby zakomunikować swe obawy, że nie jest wystarczająco dobrą mamą dla trojga swoich dzieci.
Taki jest punkt wyjścia książki "Niczego nie musisz udowadniać. Dlaczego możesz przestać tak bardzo się starać". Kluczem w tej narracji jest słowo "enough": wystarczający, w sam raz. Po hiszpańsku byłoby to - o ile się orientuję - "basta".
"Nie jesteś wystarczająco dobra" - to jest przesłanie, które ma nam podciąć skrzydła. I rzeczywiście często to robi.
A dobra nowina jest taka, że... to prawda. Nie jestem wystarczająca. Ty też nie. Nie jestem idealna i nigdy nie będę. Ty też. Pamiętasz piosenkę Arki Noego "Nieidealna"?
Nie jesteśmy stworzeni do tego, aby spełniać czyjeś oczekiwania. Nawet Boga. Heloł, słyszysz mnie? Nie masz spełniać niczyich oczekiwań. Ja też nie mam zamiaru spełniać twoich. Ustalmy to raz na zawsze. Jedyne, co ja i ty naprawdę mamy zrobić podczas życia na tym świecie, to nauczyć się kochać siebie nawzajem.
Ale każdy, kto spróbował, wie jakie to trudne. Jak można kochać kogoś, kto mnie obraża? Kogoś, kto mnie osądza? Obmawia? Lekceważy? Traktuje z góry? Wykorzystuje? Niemożliwe.
A jednak.
Da się. Trzeba tylko dobrze zacząć. A dobrze zacząć, to stanąć przed Panem i odsłonić przed Nim serce - biedne, poturbowane, wymięte. Dać się pokochać - to jest to, czego jesteś warta.
"Jesteś tego warta". Pamiętam, jak nasz Założyciel z jawną kpiną cytował ten slogan reklamowy. Ile jesteś warta? Wiadomo: każda rzecz warta jest tyle, ile ktoś jest skłonny za nią zapłacić. Znasz cenę, jaką za Ciebie zapłacono, prawda?
Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania
zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem,
ale drogocenną krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy. (1 P 1, 18-19)
Ktoś oddał za Ciebie życie, żebyś mógł/ mogła żyć, i to żyć prawdziwie, według prawdy swojego serca, które pragnie być czule kochane. A - nie wiedzieć czemu - zwykle nie wie, że jest.
Wiecie, to naprawdę nie jest problem tzw. niewierzących, czy ludzi, którzy z jakiegoś powodu odeszli od Kościoła, choć niekoniecznie od Boga. Wielu z nich ma o Bogu dużo lepsze zdanie niż my, tzw. wierzący. Gdybyśmy naprawdę myśleli o Nim dobrze, to czy balibyśmy się Jego planów względem nas? Czy nie pytalibyśmy Go w kółko: powiedz, powiedz, co jeszcze dla mnie przygotowałeś, zresztą cokolwiek to jest, wchodzę w ciemno! Czy unikalibyśmy Jego spojrzenia? Czy zamykalibyśmy się na Jego głos?
Bóg nie żąda od nas heroicznej cnoty. Pracy ponad siły. Wyniszczającej ascezy. Naprawdę, nie. Bóg od dnia, kiedy Adam schował się w krzakach, marzy o tym, abyśmy przestali wierzyć w kłamstwo, że musimy zapracować na Jego względy. Jesteśmy Jego Ukochanymi. Powiedział nam to oddając życie na krzyżu. Nie da się już zrobić więcej, żeby przekonać o swojej dobroci i łagodności. Nie da się już bardziej wyznać miłości.
On tej miłości ma w sobie ogromną ilość. Tyle, że wystarczy nie tylko na to, żeby On sam mógł ukochać każdego człowieka, którego wymyślił i stworzył. Wystarczy jeszcze, aby również każdy z nas, mógł tą miłością kochać braci. Nie swoją małą (choć i tą też, czemu nie), ale tą Jego, wielką i świętą miłością. Wystarczy. Tak, to jest to słowo-klucz.
O tym jest ta książka: Bóg ma wystarczająco wszystkiego. To nic, że ja i ty nie mamy czegoś. Jeśli jesteśmy z Nim, możemy być pewni, że niczego nie zabraknie nam do szczęścia.
Ale być może wiecie już to wszystko dzięki św. Teresie od Jezusa i jej najsłynniejszemu zdaniu: Bóg sam wystarczy. Przypuszczam, że Autorka nie zna Teresy. Jest protestantką, nie wiem jakiego wyznania. A jednak głosi tę samą zasadę. Sądzę, że poznała ją w taki sam sposób, jak Wielka Teresa: przez modlitwę, przez żywą relację z Bogiem, przez wsłuchanie się w Niego, przez ryzyko zaufania. Uwielbiam odkrywać, jak Duch Święty działa to tu, to tam, ponad podziałami. Wystarczy Mu, że spotka serce szukające ufnie i odważnie Bożej prawdy.
Zachęcam, aby przeczytać fragment książki udostępniany przez Wydawnictwo WAM online: TU. A ja tu bardzo chcę przytoczyć słowa, które Jennie Allen usłyszała od swojej siostry, gdy w jednej chwili zawalił się jej (tej siostry) świat. Ze środka swojego dramatu wyznała:
Jennie, jakie to błogosławieństwo, że straciłam wszystko jednocześnie. Wiem, że choć nie mam niczego innego na świecie, Bóg wystarczy. Do końca życia będę wiedzieć, że potrzebuję tylko Jego i że On naprawdę jest dobry.
Kochana siostro, kochany bracie, kochana ja, solo Dios basta. Tu i teraz. Naprawdę.
eeetam. Po pierwsze, w ogóle nie jestem dobra i co tu udowadniać. O kochaniu kogokolwiek mowy nie ma.
OdpowiedzUsuńPo drugie, jeśli Bóg stawia mnie w takiej historii, która ode mnie wymaga harówy ponad sily, to ja najmocniej przepraszam, ale kto ode mnie tej harówy wymaga, jeśli Bóg nie wymaga?
Po trzecie, jak nie bać się Jego planów, jeśli już parę razy nas (mnie) nieźle załatwił? Bo jak nie On, to kto?
Po czwarte, umarłby na krzyżu nawet gdybym ja nie istniała, więc co tu ma do tego jakaś miłość do mnie?
Po piąte, co mi z tego, że umarł na krzyżu, jeśli w moim życiu zupelnie Go nie widać? Ma mnie interesować tylko zbawienie po śmierci? A z życiem co? To tak, jakby dwa tysiące lat temu ktoś ci ostatni raz powiedział, że cię kocha - po tylu latach ma cię to jeszcze obchodzić, jeśli nie odezwał się w międzyczasie?
Po szóste, teoria o niebrakowaniu niczego do szczęścia jest kiepska. Przecież nieustannie tyle nam do szczęścia brakuje. Poza tym, co to znaczy, że "jesteśmy z Bogiem"? Na ziemi nie da się z Nim być?
Chyba tyle pytań. Dotąd nikt mi na żadne nie opowiedział...
A Jego pytasz?
UsuńCo dzień. Milczy.
OdpowiedzUsuńRozumiem. Wiesz, za mało Cię znam, żeby coś radzić, a ogólne teologiczno-duchowe odpowiedzi pewnie znasz. Zaglądając na Twojego bloga widzę, że jednak pisałaś co nieco o szczęściu i to wynikającym z relacji z Chrystusem. Więc zdaje mi się, że spotkałaś Go i znasz na tyle, aby odnaleźć w swoim doświadczeniu odpowiedzi na te pytania. Co nie znaczy, że to się stanie od razu. Rozumiem, że jest Ci ciężko z powodu samotności i cierpienia bliskich, że zahaczasz o depresję, uwierz, że znam i to. A jednak nie cofam nic z tego, co napisałam wyżej. Spróbuję to szerzej wyjaśnić później, ok?
Usuńnie wiem, co to jest relacja. Nie pamiętam, żebym Go spotkała. Szczęście jak motylki w brzuchu, dobre na tydzień, potem mija. Nie o takie szczęście chodzi. Chyba. Jeśli chodzi o doświadczenie Boga, nie ma chyba paskudniejszego niż to, które miał Jezus na krzyżu, tak?
UsuńTo ja wolę żadnego nie mieć :P.
Pewnie inaczej to miało być, jakoś inaczej to sobie wyobrażałam, myślalam, ze będziemy Razem, że będzie jakiś sens, nie liczylam się z tym, że On mnie zostawi i każe sobie radzić (perfidnie wykręcając koleje losu tak, żebym sobie nie poradzila)...
W swoim świadectwie pisałaś kilka razy o relacji. Czy właśnie motyle miałaś na myśli? Dziś podważasz sama siebie, swoje doświadczenia sprzed kilku lat. Czyli że to, co przeżywasz teraz, jest bardziej prawdziwe od tego, co było wtedy?
UsuńCierpisz i winę za to przypisujesz Bogu. On to zniesie, ale czy w ten sposób sama nie dokładasz sobie bólu? Oskarżając o całe zło Kogoś, kogo kiedyś kochałaś?
Pomodlę się póki co, ogarniam Cię serdecznie. Dobrej nocy.
nie wiem, czy kiedykolwiek kogokolwiek kochałam. Pewnie nie.
UsuńMyślę, że istotnie motyle miałam na myśli. Motyle w szerokim sensie: może to, co nazywają "doświadczeniem Boga", przekonanie, że Słowo pasuje do życia, że On prowadzi, przejmuje się mną, Jest Obecny, nie pozwoli na zło, obroni, takie tam. To wszystko pryska po miesiącu, realia życia nieźle to weryfikują. Tak, uważam, ze tamte "cukierki" to nie były prawdziwe doświadczenia, że to tylko gra głupiej wyobraźni, głupich skojarzeń i głupich emocji. No głupia byłam. Zresztą wcale mi nie minęło.
Jeśli to Bóg prowadzi historię, to do kogo można mieć pretensje? Do siebie? OK, pewnie narozrabiałam w życiu tyle, ze trzeba mi zdrowo po tyłku dać. Do Adama i Ewy, że zjedli to jabłko? No głupi byli, zjedli, teraz za karę ma tak być jak jest? Jedyna logika, jaką widzę w moim życiu, to logika kary. Oczywiście, że na karę zasługuję, nie ma sprawy. Ale to zupełnie inna logika (i może zupełnie inna wiara) niż to, co w twoim wpisie jest. I dlatego z wpisem się nie zgadzam. W sześciu podanych wyżej punktach.
Ale jazda, właśnie czytam tą książkę :) Jest genialna! Trochę ciężko mi się tylko przestawić na myślenie, jak to jest być żoną pastora :P i amerykańskie klimaty, ale generalnie - bardzo pomocna. Zwłaszcza jak człowiek każdego dnia się spina i czuje, że nie ma już siły...
OdpowiedzUsuńA ja zdałam sobie sprawę, że żona pastora i zakonnica mają podobne problemy - jeśli chodzi o oczekiwania i rozczarowania innych, wymagania, by wpisać się w jakieś standardy kulturowe :D , więc poczułam dużą sympatię do tej pani...
UsuńRzeczywiście :) W sumie żona pastora łączy nasze doświadczenia - zakonnicy i wielodzietnej mamy. Biedaczka :D Nie dziwię się, że aż książkę napisała ;)
Usuń:D właśnie
UsuńTeż uważam, że jest to bardzo dobra książka. Polecam gorąco.
OdpowiedzUsuń