Nieustający performance


Ludzie nie rozumieją, że najtrudniej jest zrobić coś, co wydaje się niczym.
Marina Abramović

Czym różni się wybitna performerka Marina Abramović od pierwszej lepszej zakonnicy w habicie? Może tym, że Abramović jest jedna, a nas mnóstwo. Może tym, że performance jako dziedzina sztuki istnieje od kilkudziesięciu lat, zaś zakonnicy - chcąc nie chcąc - prowokują już od kilkunastu wieków. Może tym, że trochę inny jest cel tej prowokacji, choć da się znaleźć punkty wspólne. Pewnie jest wiele różnic.




Bardzo lubię chodzić w habicie. Prowokuje on reakcje, których nigdy nie wzbudziłaby sama w sobie moja nieciekawa osoba czy to odziana w jeansy, czy też w suknię balową. Zagapienia totalne (niech pan uważa na tym rowerze) i ukradkowe zerkanie. Dziecinne: O, Bozie idą! I całkiem dorosłe: *@#$%^&*! (Dobrze, pomodlę się za ciebie). Radość pewnego młodego małżeństwa wędrującego górskim szlakiem z kilkutygodniowym maleństwem w chuście, a kawałek dalej - charakterystyczne zażenowanie grupki kleryków udających niekleryków (tak, to widać, panowie). Wiele serdeczności od żuli miejskich (no, musiałam o nich wspomnieć). To wszystko są szalenie ciekawe doświadczenia. Ale to oczywiście tylko otoczka. Słodko-gorzka pianka. Właściwy smak performansu jest znacznie głębiej.

Marina Abramović wykonała w ciągu czterdziestu lat działalności artystycznej wiele projektów, często drastycznych, w których głównym materiałem było jej ciało. Jeden z najsłynniejszych to ten, w którym publiczność miała możliwość w dowolny sposób użyć wobec niej przedmiotów rozłożonych na stole. Ona sama stała biernie, jak jeszcze jeden przedmiot, pozwalając na wszystko. Jak mówi, do dziś ma blizny po tym doświadczeniu. Ten performance ujawnił, jak łatwo cywilizowany człowiek zamienia się w bestię. Warto posłuchać, jak sama o tym opowiada: TU.




Wiosną 2010 roku Marina Abramović podjęła się projektu genialnego w swej prostocie. Podczas wystawy w Museum of Modern Art w Nowym Jorku można było spotkać się nie tylko z jej dawnymi pracami, ale i z nią samą. Artystka była obecna. Siedziała na krześle przez cały czas otwarcia muzeum i każdy ze zwiedzających mógł usiąść na krześle naprzeciwko i popatrzeć jej w oczy przez dowolną ilość czasu. Tylko tyle. Obawiano się, że to słaby pomysł; że mało kto będzie zainteresowany tą propozycją. Tymczasem ludzie ustawiali się w wielogodzinnych kolejkach do tego krzesełka. A Marina po trzech miesiącach patrzenia w ludzkie twarze stwierdziła, że nie jest już tą samą osobą. Nigdy wcześniej nie widziała tyle cierpienia.

(The Artist Is Present - słynny stał się moment, gdy naprzeciw Abramović usiadł Ulay, również artysta performer, mężczyzna, z którym przed laty była związana). 




Co wydaje mi się ważne: Abramović sama przyznaje, że ten performance nie udałby się kilkanaście lat wcześniej. Jak do tego doszło, że staliśmy się tak wygłodniali spotkania, obecności, bycia dostrzeżonym, że artysta, który oferuje publiczności tak niewiele, bo jedynie swoją niepodzieloną i nielimitowaną uwagę, staje się fenomenem?

Nie podejmuję się analizowania społecznych przemian ostatniego czasu, by nie wylądować w dość już ogranym temacie: samotność w epoce social-mediów. Raczej wolę wyrazić podziw dla Założyciela mojej wspólnoty. Dla niego zawsze było oczywiste, że człowiek potrzebuje spotkania, choć tak często się go boi. I że jedną z najlepszych rzeczy, jaką w naszych czasach można dać drugiemu, to pobyć z nim. Twarzą w twarz. Sercem przy sercu.

Wielu to wydaje się niczym.





Kiedy siadam przy stole z człowiekiem, który przychodzi przygotować się do przyjęcia sakramentów, mam do dyspozycji tylko siebie. Swoją twarz i serce. Swój lepszy lub gorszy nastrój. Taką lub inną otwartość na Ducha Świętego. Większą lub mniejszą ochotę na podjęcie tematów, które się wyłonią. Jestem ciekawa tego człowieka, chcę wiedzieć, co nosi w sobie. Nie wiem, co usłyszę, nie wiem, co powiem. Trochę się boję. Czuję, że bije mi serce. To chyba dobry znak. Żyję.

Trudno jest robić coś, co wydaje się niczym. Ale czy można nie robić? ...




Zdjęcia wykonałam w 2014 roku podczas swego rodzaju happeningu ulicznego, jakim jest  procesja Bożego Ciała w Krakowie. Na zdjęciach nie widać Najświętszego Sakramentu, bo i ja ze swojego miejsca w kolumnie zakonnic nie mam szansy, by go dostrzec. Mam natomiast możliwość dokonania wielu interesujących obserwacji, co chętnie czynię, a raz spróbowałam uwiecznić. 




Komentarze

  1. 1. zazdroszczę tyle wolnego czasu, że można godzinami siedzieć na krzesełku. :P
    2. często się cieszę, że nie mam habitu i mogę się wmieszać w tłum - chociaż fakt, przy pewnej wprawie rozpozna się i kleryka (tak zwane "kawki":), i księdza w cywilu, i bezhabitowych konsekrowanych , a siostry bezhabitowe to tak się ubierają, jakby chciały być identyfikowane na kilometr :P.
    3. fajne doświadczenia mam dla odmiany idąc z którymś z moich dzieci w sutannie czy z siostrą w habicie :) - powinnam sobie chyba napisać: "to mój syn", takie spojrzenia czasem łapię. A co do żuli :P - kiedy powiedziałam, że jestem jego matką, tego w tej czarnej kiecce - pewien żulik podszedł i pocałował mnie w rękę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona mi wygląda na nieźle zmordowaną tym siedzeniem :) Zasada była taka, że siedzi non stop przez ileś godzin zwiedzania, nie wstaje nawet do toalety.

      Żule mają często wielką klasę i serce. To znany fakt. :)

      Usuń
  2. Świetny tekst Siostro. To bardzo interesujące i warte przemyślenia.
    Gratuluję też zmiany graficznej bloga. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, cieszę się z tej zmiany :)
      Jestem w trakcie oglądania (po kawałku) filmu dokumentalnego o Abramović. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie polecam, bo dużo tam nagości i drastycznych, nieprzyjemnych sytuacji. Ale mnie zaintrygowała ta osoba.
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Obejrzałam filmik bardzo przejmujące to spotkanie, a ta kobieta jest bardzo autentyczna. Hm

    OdpowiedzUsuń
  4. W 2018 jakoś mi umknęło, dlatego dzięki, dziś nadrabiam :)

    "I nie mieli dokąd uciec, jedynie w głąb siebie"

    Myślę, że każda sytuacja graniczna to swoisty performance, znajdujemy się pod ścianą i ...

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałem kontynuować o ucieczkach w głąb, sytuacjach granicznych i życiowych przełomach, które są nowym otwarciem, po których nastaje głęboka cisza (por. Mt 8, 23-27), ALE przypomniałem sobie o słowie będącym kluczem do działalności performerskiej artystów i zakonnic :) Jest nim słowo SZCZODROŚĆ:

    "Szczodrość i szczęście wzajemnie się wywołują i wzmacniają, odzwierciedlając naszą najgłębszą istotę. Dlatego właśnie, gdy dajemy z serca, wydaje nam się to tak naturalne. Czy w czasach kryzysu można być szczodrym? Można, gdyż najważniejsze przejawy szczodrości są niematerialne. Rozmowy o szczodrości są ogromnie pouczające. Jak ją rozumiemy? Jakiej szczodrości doświadczyliśmy i doświadczamy od ludzi? Czym my się dzielimy? Jakich ludzi uważamy za szczodrych? Czy ktoś może w ten sposób powiedzieć o nas? Hojność rozumiemy najczęściej jako dzielenie się dobrami materialnymi, szczodrość – niematerialnymi. Próbowałam rozmawiać i o szczodrości, i o hojności, jednak rozmowy zawsze schodziły na dzielenie się… sobą. Źródeł szczodrości upatrujemy najczęściej w otwartym byciu z drugą osobą. To tak, jakby było w nas pęknięcie – z jednej strony chcielibyśmy doświadczać od ludzi hojności materialnej, z drugiej – najbardziej cenimy te subtelne, niematerialne dowody wsparcia, troski i miłości. W naszym chaotycznym świecie, w tych niełatwych czasach to jest odkrycie naprawdę budujące – kryzys może pozbawić nas części dochodów, obniżyć standard życia, ale przecież nie odbiera nam wewnętrznej szczodrości, którą – jak się okazuje – cenimy najbardziej. Możemy więc zbudować nowy świat na czymś, co nic nie kosztuje. Szczodrością dysponujemy wszyscy. Nie traci na giełdzie, nie dewaluuje się i nie ulega przecenie, nie kruszy się i nie rdzewieje, nie trzeba jej strzec. Nikt nie może jej ukraść, jest wolna i bezpieczna. ... Polne goździki prześwietlone słońcem
    Szczodrość nie ma nic wspólnego z handlem, zyskiem i stratą. Być szczodrym to być bezinteresownym, działać z pobudek serca. Jeśli dając, czujemy, że coś tracimy, nie ma energii w takim dawaniu. Jeśli dając, czujemy się skrzywdzeni (z powodu poświęcenia czy rezygnacji z siebie) – to także nie jest szczodrość. Dawanie w oczekiwaniu na wzajemność nie nakarmi tego delikatnego miejsca w nas, które tęskni za bezinteresownym dzieleniem się radością istnienia. Paradoksalnie jednak, gdy jesteśmy hojni bez oczekiwania wyrównania, życie tę hojność wyrównuje. – To, co dasz innym, wróci do ciebie, być może nie od razu, ale za to na pewno."

    Zwierciadlo.pl > Psychologia > Renata Arendt-Dziurdzikowska

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzę, że muszę wprowadzić do swojego słownika słowo "szczodrość". Nie świadczy o mnie najlepiej, że dotychczas mi go nie brakowało, a przecież ono opisuje niesamowicie ważny aspekt życia. Dziękuję!

      Usuń
  6. Chyba to zdanie już kiedyś cytowałem, ale w kontekście tego posta pozwolę sobie je przypomnieć, tym bardziej że jest to moja ulubiona definicja chrześcijaństwa:

    "Chrześcijaństwo to przygoda spotkania, z najmniej ważnym człowiekiem."

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz