Trafiwszy na "tani wtorek" w Kinie Pałacowym w Poznaniu wybrałyśmy się na "Milczenie" Martina Scorsese. Nie interesowałam się wcześniej tym filmem. Rzucił mi się w oczy tylko zwiastun i wpis ojca Kramera o tym, jak to mu ten film przekroił serce i wydobył, co wewnątrz ukryte. Łał. Super. Może ja też się nawrócę. Poszłam.
Film oglądało mi się dobrze. Jest pięknie zrobiony. Jednak nic mnie w nim nie zaskoczyło, ani tym bardziej nie wstrząsnęło, nie poruszyło do głębi. I już bym była skłonna myśleć, że to jakaś acedia lub inna znieczulica mną zawładnęła, lecz wreszcie pojawiły się napisy końcowe a wśród nich informacja: film jest adaptacją powieści Shūsaku Endō. A!... Czytałam tę książkę!... Czytałam ją jakieś pół życia temu. Po prostu już słyszałam tę historię. I już się kiedyś ustosunkowałam do przedstawionych w niej problemów. Nie są dla mnie niczym nowym. Zadziwiającą rzeczą jest pamięć.
Ostrzegam, że dalej zdradzę trochę fabuły, więc jeśli jeszcze jej nie znasz, a masz zamiar obejrzeć film, zostaw sobie ten tekst na później.
.
.
.
Potem w pociągu Anka czytała opinie jezuitów o tym filmie. Ciekawe, głębokie. Ale najbardziej utkwiły mi w pamięci uwagi zanotowane przez o. Pawła Kowalskiego:
Byłem w kinie z jednym z moich współbraci. Wyszliśmy, niemal bez słowa wsiedliśmy do samochodu. Artur rzucił tylko „No Misja to to nie jest”. Dwa skrzyżowania dalej rozbrzmiało jeszcze „Powołań pewnie z tego nie będzie."
No, faktycznie, na powołaniówkę się raczej nie nadaje. Choć i tak jest milej niż w ekranizacji z 1971 roku nakręconej przez Japończyków. W porównaniu z nimi Scorsese głaszcze jezuitów po główkach. Pokazuje problem apostazji delikatnie, skłania, by raczej ocalić niż potępić człowieka i jego trudną decyzję. Pozostawia miejsce na współczucie i szacunek. Każe nam lubić głównego bohatera od początku do samego końca.
Nawet pozwala sądzić, że w gruncie rzeczy nie było tam apostazji, lecz tylko jeszcze odważniejsze oparcie się na Chrystusie. Nie porzucenie wiary, lecz jedynie własnej dumy, aby wejść w głębszą, niezależną od nagrody, pełną pokory relację z Prawdą.
Balansujemy na krawędzi.
.
.
.
Jest prawdą, że Bóg czasem pozostaje ukryty. Jest prawdą, że Bóg może chcieć od nas ofiary innej niż ta, którą gotowi jesteśmy złożyć. Jest prawdą, że pod hasłem "świadectwo" lub "wyznanie wiary" często rozumiemy treści czy zachowania, które z ewangelią może są powiązane, ale nie nierozerwalnie. Bóg powoli oczyszcza nas z tego, co niekonieczne.
Ale czy jest prawdopodobne, że w drodze za Chrystusem można dojść po prostu do ściany? Przekonujesz się, że ta droga do nikąd nie prowadzi. I ostatecznie musisz wybrać między największymi wartościami, jakie dała ci ewangelia, między wiarą a miłością. Choć kocham paradoksy chrześcijaństwa, to jednak ta teza wydaje mi się nie tyle paradoksalna, co przewrotna.
Piszę to jednak z pewnym drżeniem i najchętniej przerwałabym w tym miejscu. Bo zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem nawet o współczesnych prześladowaniach chrześcijan. Pewnie pierwszymi, którzy mieliby prawo w tej sprawie się wypowiadać, są ci, co stanęli w podobnej sytuacji, jak tu przedstawiona. Przyznam jednak, że nigdy, poza tą historią, nie spotkałam się z podobnym dylematem.
.
.
.
W japońskim "Milczeniu" zastosowano ciekawy zabieg: film dzieli się na trzy części podkreślone zmianą stroju głównego bohatera. W pierwszej części ukrywa się wśród japońskich wieśniaków w podarowanym przez nich ubraniu. Jest wśród nich jak jeden z nich. Następnie wędruje samotnie przez góry wyczerpany, głodny, poraniony, w końcu zostaje pojmany i uwięziony. Przez ten czas ma na sobie znalezione w opustoszałym domu czerwone kimono. Narzuca się wtedy jego podobieństwo do ubranego w purpurę, umęczonego Chrystusa. Ostatni etap - wyrafinowanego kuszenia - zaczyna się, gdy z początku niechętnie wkłada strój buddyjskiego mnicha. Choć jeszcze próbuje intelektualnymi argumentami bronić swojego stanowiska i wciąż gotów jest oddać życie, ostatecznie jednak nie znajduje sił ani powodu, by trzymać się swojego wyznania wiary.
Te trzy etapy przypominają Paschalne Triduum. Jest Wielki Czwartek: święto sakramentów, które po latach nieobecności księży znowu są sprawowane w chrześcijańskich wioskach. Wielki Piątek - aż nadto wyraziście ukazany. I wreszcie Wielka Sobota - ale rozumiana nie po chrześcijańsku. Wielka Sobota zinterpretowana jako ostateczna porażka. Utrata złudzeń (?), pustka i cicha rozpacz. Triumf Złego. W tym sensie jest to film głęboko antychrześcijański, bo pozbawiony nadziei.
Inaczej jest w filmie Martina Scorsese. Chyba jest on bardziej wierny powieści, której autor był Japończykiem oraz chrześcijaninem. W swoim dziele zawarł sporo własnego doświadczenia wiary i wątpienia, zmagania się z milczeniem Boga, zwłaszcza wobec cierpienia i opuszczenia. Przypomina mi się tu, co mówiła pewnego razu św. Teresa od Jezusa: Panie Jezu, jeśli tak traktujesz swoich przyjaciół, to nie dziw się, że masz ich tak mało. W Japonii wyznawców Chrystusa nie było mało i wielu z nich za wiarę zniosło wyszukane tortury i oddało życie. Są w tym piękni.
.
.
.
Ale dlaczego narcyz? Pamiętacie ten moment, gdy Rodrigues pije wodę ze strumienia? A potem spostrzega odbicie w wodzie: zamiast swojej twarzy widzi oblicze cierpiącego Chrystusa. Czy jest to wytwór przemęczonego umysłu, który przywykł do wyobrażania sobie tej Twarzy, czy też pokusa wykorzystującego każdą ludzką słabość złego ducha, to mniej istotne. Że nie jest to wizja Boża można poznać po tym, że nie przynosi mu ona pokoju. Wizja taka może być dla chrześcijanina bardziej uwodząca, niż dla Narcyza jego własna uroda.
Mało kto dałby radę bez pomocy kierownika duchowego lub przyjaciela spojrzeć na siebie trzeźwo, bez religijnego patosu. Ale Rodrigues jest sam. Rozdarty między dwiema skrajnościami: utożsamieniem się z Chrystusem i zwątpieniem w Jego obecność. Znajduje się jednak ktoś, kto mu na to zwraca uwagę i wskazuje przykład ufnej wiary prostych męczenników. Bezowocnie.
A przecież czasem jest tak, że prawdę powie ci dopiero wróg.
.
.
.
Uff. Temat rzeka. Lepiej już skończę.
Polecam teksty na ten temat:
Film oglądało mi się dobrze. Jest pięknie zrobiony. Jednak nic mnie w nim nie zaskoczyło, ani tym bardziej nie wstrząsnęło, nie poruszyło do głębi. I już bym była skłonna myśleć, że to jakaś acedia lub inna znieczulica mną zawładnęła, lecz wreszcie pojawiły się napisy końcowe a wśród nich informacja: film jest adaptacją powieści Shūsaku Endō. A!... Czytałam tę książkę!... Czytałam ją jakieś pół życia temu. Po prostu już słyszałam tę historię. I już się kiedyś ustosunkowałam do przedstawionych w niej problemów. Nie są dla mnie niczym nowym. Zadziwiającą rzeczą jest pamięć.
Ostrzegam, że dalej zdradzę trochę fabuły, więc jeśli jeszcze jej nie znasz, a masz zamiar obejrzeć film, zostaw sobie ten tekst na później.
.
.
.
Potem w pociągu Anka czytała opinie jezuitów o tym filmie. Ciekawe, głębokie. Ale najbardziej utkwiły mi w pamięci uwagi zanotowane przez o. Pawła Kowalskiego:
Byłem w kinie z jednym z moich współbraci. Wyszliśmy, niemal bez słowa wsiedliśmy do samochodu. Artur rzucił tylko „No Misja to to nie jest”. Dwa skrzyżowania dalej rozbrzmiało jeszcze „Powołań pewnie z tego nie będzie."
Reklama w poznańskim tramwaju. |
No, faktycznie, na powołaniówkę się raczej nie nadaje. Choć i tak jest milej niż w ekranizacji z 1971 roku nakręconej przez Japończyków. W porównaniu z nimi Scorsese głaszcze jezuitów po główkach. Pokazuje problem apostazji delikatnie, skłania, by raczej ocalić niż potępić człowieka i jego trudną decyzję. Pozostawia miejsce na współczucie i szacunek. Każe nam lubić głównego bohatera od początku do samego końca.
Nawet pozwala sądzić, że w gruncie rzeczy nie było tam apostazji, lecz tylko jeszcze odważniejsze oparcie się na Chrystusie. Nie porzucenie wiary, lecz jedynie własnej dumy, aby wejść w głębszą, niezależną od nagrody, pełną pokory relację z Prawdą.
Balansujemy na krawędzi.
.
.
.
Jest prawdą, że Bóg czasem pozostaje ukryty. Jest prawdą, że Bóg może chcieć od nas ofiary innej niż ta, którą gotowi jesteśmy złożyć. Jest prawdą, że pod hasłem "świadectwo" lub "wyznanie wiary" często rozumiemy treści czy zachowania, które z ewangelią może są powiązane, ale nie nierozerwalnie. Bóg powoli oczyszcza nas z tego, co niekonieczne.
Ale czy jest prawdopodobne, że w drodze za Chrystusem można dojść po prostu do ściany? Przekonujesz się, że ta droga do nikąd nie prowadzi. I ostatecznie musisz wybrać między największymi wartościami, jakie dała ci ewangelia, między wiarą a miłością. Choć kocham paradoksy chrześcijaństwa, to jednak ta teza wydaje mi się nie tyle paradoksalna, co przewrotna.
Piszę to jednak z pewnym drżeniem i najchętniej przerwałabym w tym miejscu. Bo zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem nawet o współczesnych prześladowaniach chrześcijan. Pewnie pierwszymi, którzy mieliby prawo w tej sprawie się wypowiadać, są ci, co stanęli w podobnej sytuacji, jak tu przedstawiona. Przyznam jednak, że nigdy, poza tą historią, nie spotkałam się z podobnym dylematem.
.
.
.
W japońskim "Milczeniu" zastosowano ciekawy zabieg: film dzieli się na trzy części podkreślone zmianą stroju głównego bohatera. W pierwszej części ukrywa się wśród japońskich wieśniaków w podarowanym przez nich ubraniu. Jest wśród nich jak jeden z nich. Następnie wędruje samotnie przez góry wyczerpany, głodny, poraniony, w końcu zostaje pojmany i uwięziony. Przez ten czas ma na sobie znalezione w opustoszałym domu czerwone kimono. Narzuca się wtedy jego podobieństwo do ubranego w purpurę, umęczonego Chrystusa. Ostatni etap - wyrafinowanego kuszenia - zaczyna się, gdy z początku niechętnie wkłada strój buddyjskiego mnicha. Choć jeszcze próbuje intelektualnymi argumentami bronić swojego stanowiska i wciąż gotów jest oddać życie, ostatecznie jednak nie znajduje sił ani powodu, by trzymać się swojego wyznania wiary.
Te trzy etapy przypominają Paschalne Triduum. Jest Wielki Czwartek: święto sakramentów, które po latach nieobecności księży znowu są sprawowane w chrześcijańskich wioskach. Wielki Piątek - aż nadto wyraziście ukazany. I wreszcie Wielka Sobota - ale rozumiana nie po chrześcijańsku. Wielka Sobota zinterpretowana jako ostateczna porażka. Utrata złudzeń (?), pustka i cicha rozpacz. Triumf Złego. W tym sensie jest to film głęboko antychrześcijański, bo pozbawiony nadziei.
Inaczej jest w filmie Martina Scorsese. Chyba jest on bardziej wierny powieści, której autor był Japończykiem oraz chrześcijaninem. W swoim dziele zawarł sporo własnego doświadczenia wiary i wątpienia, zmagania się z milczeniem Boga, zwłaszcza wobec cierpienia i opuszczenia. Przypomina mi się tu, co mówiła pewnego razu św. Teresa od Jezusa: Panie Jezu, jeśli tak traktujesz swoich przyjaciół, to nie dziw się, że masz ich tak mało. W Japonii wyznawców Chrystusa nie było mało i wielu z nich za wiarę zniosło wyszukane tortury i oddało życie. Są w tym piękni.
.
.
.
Ale dlaczego narcyz? Pamiętacie ten moment, gdy Rodrigues pije wodę ze strumienia? A potem spostrzega odbicie w wodzie: zamiast swojej twarzy widzi oblicze cierpiącego Chrystusa. Czy jest to wytwór przemęczonego umysłu, który przywykł do wyobrażania sobie tej Twarzy, czy też pokusa wykorzystującego każdą ludzką słabość złego ducha, to mniej istotne. Że nie jest to wizja Boża można poznać po tym, że nie przynosi mu ona pokoju. Wizja taka może być dla chrześcijanina bardziej uwodząca, niż dla Narcyza jego własna uroda.
Mało kto dałby radę bez pomocy kierownika duchowego lub przyjaciela spojrzeć na siebie trzeźwo, bez religijnego patosu. Ale Rodrigues jest sam. Rozdarty między dwiema skrajnościami: utożsamieniem się z Chrystusem i zwątpieniem w Jego obecność. Znajduje się jednak ktoś, kto mu na to zwraca uwagę i wskazuje przykład ufnej wiary prostych męczenników. Bezowocnie.
A przecież czasem jest tak, że prawdę powie ci dopiero wróg.
.
.
.
Uff. Temat rzeka. Lepiej już skończę.
Polecam teksty na ten temat:
- Silence Martina Scorsese - Wspólnota Życia Chrześcijańskiego
- Jezuici i samuraje - Piotr Samolewicz
- To tylko formalność - Dariusz Piórkowski SJ
- milczenie (Shusaku Endo) - Tamaryszkowe pre-teksty
- Jezuita o Milczeniu - Damian Wojciechowski SJ
Miałem kiedyś taką intuicję, że chrześcijaństwo pojęte esencjonalnie/ewangelicznie i wyznawane radykalnie zawsze sprowadza na jego wyznawców prześladowanie. Świat pomimo pozorów akceptacji czuje się zagrożony ze strony zwolenników "tej drogi"...
OdpowiedzUsuńSiostro,świetny wpis.Gratuluję serdecznie.Długo szukałam czegoś podobnego.Żałuję,że nie znalazłam takiej analizy u jezuitów.Głębokie spojrzenie, bez nadmiernych zachwytów nad dziełem znanego reżysera.Dziękuję.Pozdrawiam.Bardzo podoba mi się Siostry blog,mam go na Fb :-).
OdpowiedzUsuńWłaśnie, ja też niedawno Siostrę odkryłam i chętnie podczytuję. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie!
UsuńDobrze, Moniko, żeś napisała. Dobrze, Moniko, napisałaś.
Usuń...
:)
Bóg utożsamił się z człowiekiem i od tamtej pory balansujemy na krawędzi paradoksu, pomiędzy intuicją wiary, a poznaniem obiektywnym... "między wiarą pierwotną, a nowoczesnym rozumem".
OdpowiedzUsuńChcę go pooglądać, więc wrócę innym razem i przeczytam. I muszę przyznać wstępem zaciekawiłaś mnie jeszcze bardziej. Dziękuję:)
OdpowiedzUsuńUbawiło mnie to hasło „Powołań pewnie z tego nie będzie" - bo z tego co piszesz, nie jest to raczej film reklamowy :) Jeśli dotyka tematu apostazji, z pewnością do łatwych w odbiorze (i realizacji) nie należy.
OdpowiedzUsuńPS. Cudowna nazwa bloga! <3
Nas też właśnie :)
UsuńTo film o jezuitach w Japonii, ale niezbyt zgodny z prawdą historyczną. Jeśli ktoś się spodziewał, że będzie to coś takiego jak "Misja", która pokazuje działalność jezuitów wśród Indian, to mógł się rozczarować.
Dzięki, ja też lubię tę nazwę, choć wybrana była szybko, bez większego namysłu :)